Szkoła Podstawowa nr 4

im. Mikołaja Kopernika w Bytomiu

Dzień trzynasty (ostatni) – 15.09.15 (wtorek)
w rolach głównych: Pan Leszek, Julia „Sówka” Siwicka, Maciej „Jerzy” Jurkowski

Jak zapewne dobrze wszyscy pamiętacie w tym roku nasze codzienne sprawozdania z Zielonej Szkoły rozpoczęliśmy od wywiadu przeprowadzonego przez pana Leszka z „Jerzym”, czyli Maciejem Jurkowskim. W kolejnych dniach losowo wybierani uczniowie byli zapraszani na kolejne mini-wywiady, dzięki to którym rodzice mogli się dowiedzieć o przygodach jakie nas tu spotykają, poczytać o przebytych wycieczkach, czy też poznać samopoczucie dzieci. Chcąc zamknąć nasz wyjazd w klasycznej klamrze, postanowiliśmy, że ostatniego dnia role się odwrócą i to Maciej przeprowadzi wywiad z panem Leszkiem. W tym celu „Jerzy” w asyście Julii „Sówki” Siwickiej, spisał wszystkie pytania jakie dzieci chciały zadać panu Leszkowi (każdy mógł zadać jedno, dowolne pytanie), a następnie wraz ze swoją asystentką ustalił kolejność ich zadawania i przystąpił do działania. Poniższa wymiana zdań (uprzedzamy, że obszerna w treść – pytań było sporo) przedstawia zapis zadawanych pytań i uzyskanych na tej drodze odpowiedzi. Życzymy przyjemnej lektury.

Jerzy: Dzień dobry panie Leszku! Zaczynamy! Na początek proszę powiedzieć od kiedy pracuje pan w szkole.

Pan Leszek: Z tego co pamiętam, w szkole pracuję od pięciu albo sześciu lat.

Julia: A gdzie się pan urodził? W Bytomiu?

Pan Leszek: Tak, urodziłem się w Bytomiu, podejrzewam, że tak samo jak wy…

Jerzy: Nie! Ja urodziłem się w Sandomierzu! Rodzice mieszkali w Bytomiu, ale pojechali na wycieczkę do Sandomierza i tak się złożyło, że akurat tamtej nocy przyszedłem na świat!

Pan Leszek: A to historia!

Jerzy: No! Ale dobrze, więc urodził się pan w Bytomiu, a kiedy dokładnie?

Pan Leszek: W wakacje. Dokładnie 16 sierpnia 1987 roku.

Julia: O! Ja też urodziłam się w sierpniu! Ale siódmego! A czy grał pan w piłkę, gdy był pan mały?

Pan Leszek: Tak! Zacząłem biegać za piłką kiedy miałem niecałe siedem lat. Pamiętam nawet moment, w którym w jakimś sensie pokochałem piłkę. To było w górach u mojej babci. Wujek włączył któregoś wieczoru stary telewizor, a ja siedząc na włochatym dywanie, zobaczyłem jak José Roberto Gama de Oliveira, czyli Bebeto, mija Eda de Goeya, bezczelnie przekłada piłkę na prawą nogę, zwleka ze dwie sekundy i w końcu pakuje ją do siatki. Wszystko po to tylko, by po chwili podbiec do linii bocznej i wraz z Mazinho i Romario zaserwować całemu światu, kopiowaną później setki razy „kołyskę”. No i może po to jeszcze, bym poznać mógł się z piłką we właściwy dla niej, niezwykły sposób. Po tym golu dla Brazylijczyków oglądałem już wszystkie spotkania z rozgrywanych wówczas Mistrzostw Świata w Stanach Zjednoczonych. Biegałem później sam po podwórku przed domem babci i udawałem, że jestem różnymi wielkimi piłkarzami, których nazwiska znałem wówczas z telewizora (nie ważne, że grali w różnych reprezentacjach) – Romario podawał do Bebeto, ten do Anderssona, który zgrywał głową do Hagiego. Hagi uderzał na bramkę, interwencją popisywał się Taffarel, ale przy dobitce Baggio był bez szans. Oczywiście wszystkimi tymi zawodnikami byłem ja sam – latałem jak szalony i, naśladując Dariusza Szpakowskiego, komentowałem na głos wszystkie te swoje wygibasy…

Julia: A co pan lubi w piłce? Dlaczego akurat piłka nożna?

Pan Leszek: To trudne pytanie. Poniekąd odpowiedziałem na nie przy okazji wcześniejszej odpowiedzi. Gdy byłem mały najwięksi zawodnicy różnych reprezentacji kojarzyli mi się z super-bohaterami. Trochę chyba nawet wierzyłem w to, że każdy kraj ma takiego swojego herosa z nadprzyrodzonymi mocami. Ta wiara sprawiała, że piłka bardzo mnie fascynowała. Poza tym futbol to sport, w który można grać praktycznie wszędzie – wystarczy zrobić małą piłkę z papieru i można biegać za nią nawet w przedpokoju – tak też robiłem. Z czasem odkryłem, że jestem w tym sporcie całkiem niezły, a jak zapewne wiecie, ludzie lubią robić rzeczy, w których są nieźli!

Julia: Następne pytanie: jak miała na imię pana pierwsza dziewczyna?

Pan Leszek: Dorota, choć wszyscy do dzisiaj wołają na nią Doris.

Jerzy: Doris!? Jak w pingwinach z Madagaskaru! Taka delfinka miała tam na imię Doris! Kochał się w niej pingwin Kowalski, ale to była przegrana miłość, bo ona go w ogóle nie lubiła!

Pan Leszek: A to ciekawe! Moja Doris z pewnością jednak delfinką nie była. Myślę też, że w przeciwieństwie do postaci z bajki, lubiła mnie i to bardzo. Do dzisiaj mamy świetny kontakt.

Jerzy: Więc dlaczego się rozstaliście?

Pan Leszek: Myślę, że byliśmy trochę zbyt młodzi. Mieliśmy po szesnaście lat, i nie potrafiliśmy udźwignąć emocji, które zrodziły się między nami. Bardzo dużych emocji. Gdy przyszedł pierwszy kryzys, nie daliśmy rady go udźwignąć. Dziś wystarczyłaby mi pewnie jedna, może dwie rozmowy, by rozwiązać problem, przez który się rozstaliśmy – wówczas jednak nie potrafiłem nic zrobić…

Julia: Teraz z innej beczki: czy nosił pan kiedyś okulary?

Pan Leszek: Tylko słoneczne i takie do nurkowania.

Julia: A czy ma pan jakieś zwierzę.

Pan Leszek: Nie, w domu nie mam żadnego zwierzęcia. Dawniej miałem psa, jeża…

Jerzy: Co!? Miał pan jeża!? Jakim cudem?

Pan Leszek: Znaleźliśmy go na ulicy, był ranny i po prostu trzeba go było przygarnąć. Nie został u nas jednak zbyt długo. Miałem za to papugi, a moja mama ma super psa Aha, zapomniałem o swojej pracy: wyobraźcie sobie, że mam tam dokładnie dwadzieścia pięć dzikich zwierzątek.

Jerzy: Co!? To było niefajne! Chociaż w sumie, dobra, ma pan rację… A czy miał pan kiedyś samochód?

Pan Leszek: Nie, nie mam prawa jazdy, więc nie mogłem mieć samochodu.

Julia: A umie pan gotować? Tego jestem ciekawa…

Pan Leszek: W dzieciństwie byłem w tej dziedzinie kompletną łamagą. W ogóle byłem ogromnym niejadkiem i nic sobie nie potrafiłem przyrządzić. Potem moje życie tak się ułożyło, że musiałem szybko nauczyć się gotować, przyrządzać śniadania, kolacje, chodzić na zakupy itd. Dziś z pewnością nie jestem mistrzem kuchni, ale Magda, moja partnerka, uważa, że całkiem dobrze gotuję. Je moje jajecznice od siedmiu lat i jeszcze nie uciekła, więc chyba nie ma tragedii. Moja kuchnia (jeśli mogę tak się wyrazić) nie jest jednak zbyt zróżnicowana, to trzeba sobie jasno powiedzieć.

Jerzy: Ja potrafię usmażyć tylko jajecznicę.

Julia: A ja tylko chleb…

Jerzy: A mój wujek spalił kuchnię! Ale dobra, to mniej ważne. Czy był pan kiedyś za granicą?

Pan Leszek: Tak, byłem w Czechach kilka razy, bo mam rodzinę zaraz przy granicy Czeskiej. Byłem też na Węgrzech na wycieczce, w Chorwacji na cudownych koloniach z moim kuzynem, i w Barcelonie. Ostatnia podróż była spełnieniem mojego marzenia z dzieciństwa – udało mi się zobaczyć na żywo mecz FC Barcelony.

Julia: Czy chciałby pan zmienić zawód? Jeśli tak to kim chciałby pan być gdyby nie był nauczycielem?

Pan Leszek: Jerzy już ostatnio mnie o to pytał. Lubię swoją pracę. Ostatnio więcej myślałem o zmianie pracy, a właściwie o wyjeździe za granicę. Nie mam własnego mieszkania i bardzo trudno jest mi na nie zarobić pracując tutaj, w Polsce, jako nauczyciel. To męcząca sytuacja. Jeśli jednak pytacie o jakieś inne prace, w których czułbym się dobrze, to do głowy przychodzą mi dwa pomysły: trener piłkarski oraz pisarz, publicysta. Jako trener zaczynam się realizować. Zostanie pisarzem z kolei raczej nie wchodzi w grę. Nie potrafię chyba pisać tak o, w między czasie, a nie mam warunków, by móc oddać się temu zajęciu całkowicie.

Jerzy: Pytanie od Mucola: dlaczego Zielona Szkoła jest „Zielona”?

Pan Leszek: Myślę, że dlatego, iż zajęcia mają tu formę wycieczek, lekcji terenowych, zwiedzania. Nauka prowadzona jest na świeżym powietrzu, czasem dosłownie w zieleni, stąd słowo „Zielona”.

Julia: Jakie są pana ulubione piosenki i filmy?

Pan Leszek: Lubię polskie utwory, szczególnie z końcówki lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Takie zespoły jak Kult, T. Love, Republika, Hey, czy Maanam raczej niewiele wam jednak powiedzą. Co do filmów: ostatnio byłem zachwycony bajką, która w wakacje leciała w kinach: „W głowie się nie mieści” – cudowny film.

Jerzy: ostatnie pytanie: Czy zrobił pan kiedyś coś głupiego?

Pan Leszek: Pewnie! Bez przerwy zdarza mi się robić coś głupiego. Zarówno głupiego w sensie: zabawnego, jak i głupiego rozumianego jak popełnienie błędu. Generalnie uważam się za osobę refleksyjną, co czasem…

Julia: A co to znaczy „refleksyjną”?

Pan Leszek: Powiedzmy, że osoba refleksyjna to taka, która naprawdę sporo myśli o sobie, swoim życiu, otaczającej go rzeczywistości i ludziach, którzy się w niej pojawiają. Uważam, że jest to pozytywna cecha, acz czasami ma swoje przykre konsekwencje. Poświęcając sporo energii na analizowanie i zagłębianie się w jakieś istotne sprawy z naszego życia, czasem zapominamy o tych bardziej błahych. I tak mi na przykład nieraz zdarzyło się wyjść z domu w celu kupienia cytryny, a następnie podczas godzinnego spaceru rozwiązać w głowie pięć poważnych problemów intelektualnych, lecz wrócić bez cytryny. Albo na przykład wstawić makaron na gaz i zapomnieć o nim wskutek pisania o czymś co akurat pochłonęło mnie bez reszty. Z dwojga złego wolę jednak prowadzić dobrze przemyślane życie i od czasu do czasu zjeść rozgotowany makaron, niż mieć zawsze makaron al dente ale rozgotowane życie.

Poza wszystkim uważam jednak, że wszyscy popełniamy błędy i zdarza nam się robić różne głupstwa.

Jerzy: Nawet rodzice i nauczyciele?

Pan Leszek: Wiecie przecież, że tak. Przekonywanie was, że sprawy mają się inaczej, jest ostatnią rzeczą na jaką mam teraz ochotę. Dorośli, podobnie jak dzieci, popełniają głupstwa. Dobrze jest kiedy w trakcie życia człowiek uczy się wyciągać z takich błędów lekcje i z czasem popełnia ich mniej lub też popełnia mniej rażące. Absolutnie nie należy jednak bać się o tym mówić. Umiejętność przyznawania się do własnych błędów, ułomności, popełnianych głupstw czy pomyłek to jedna z najważniejszych kompetencji jakie powinniśmy starać się nabyć. W roli rodzica, a także w pracy wychowawcy, czy nauczyciela jest to, moim zdaniem, szczególnie ważne. Jako dziecko uwielbiałem nauczycieli (i w ogóle dorosłych), którzy potrafili śmiać się z samych siebie – dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Jerzy: Ja też uwielbiam takich dorosłych! Ale wcale nie tak łatwo takich znaleźć…

Pan Leszek: Dlaczego?

Julia: Bo się wstydzą!

Jerzy: Boją się po prostu przyznać. Są starsi i uważają, że przez to muszą udowodnić, że są mądrzejsi od dzieci. Źle by się czuli przed innymi, gdyby tego nie udowodnili. Boją się, że inni śmialiby się, gdyby się okazało, że ktoś dorosły popełnia w życiu dziecinne błędy. A w ogóle to nie rozumiem czemu się mówi „dziecinne błędy” skoro dorośli popełniają czasem o wiele gorsze pomyłki od dzieci…

Pan Leszek: Zgadzam się, tak się zdarza.

Jerzy: A pamięta pan jakieś konkretne zabawne głupstwa, które pan w życiu zrobił?

Pan Leszek: Trudno mi sobie przypomnieć na zawołanie jakieś najfajniejsze. Najwięcej zabawnych przygód z dzieciństwa przeżywałem w czasie wakacji u mojej babci w górach. Opowiem jedną, bo na więcej nie mamy już czasu. Wszystko zdarzyło się w trakcie naprawdę srogiej, zimnej i śnieżnej zimy, wiele, wiele lat temu. Miałem wtedy może 5 lat. Zaspy na drodze do domu babci były tak wysokie, że musieliśmy zostawić samochód półtorej kilometra od celu podróży i chodzić po metrowym śniegu. Pamiętam, że mama kazała mi dobrze zawiązać buty, ale ja oczywiście byłem mądrzejszy i tylko włożyłem sznurowadła do środka obuwia. Nawet się nie zorientowałem kiedy, w którejś z zasp but utknął, a ja zacząłem iść w skarpetce. Nie było oczywiście szans na odnalezienie zguby w tonach otaczającego mnie śniegu, więc resztę drogi pokonałem z jednym butem i jedną skarpetą. To był klasyczny dziecinny błąd, którego konsekwencje mocno odczułem bo się rozchorowałem. Później już zdecydowanie częściej słuchałem mamy niż jej nie słuchałem. I chyba całkiem nieźle na tym wyszedłem…

zielonaszkola2015edrft23

1% dla mojej szkoły

Akademia Kompetencji

Zapisy do I klasy 2019-2020

Copyright © 2024 SP nr 4 Bytom. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Joomla! jest wolnym oprogramowaniem wydanym na warunkach GNU Powszechnej Licencji Publicznej.